2019-05-17

Jaskiniowy raj Phong Nha

 

 

Księga Dżungli

Park Narodowy Phong Nha-Kẻ Bàng, to (prawie) niekończące się połacie dżungli rosnącej na stokach najstarszych w Azji gór. Leżący przy granicy z Laosem park od lat rozpala wyobraźnię speleologów, biologów i podróżników. Nieprzebyta dżungla strzeże swoich tajemnic, a należą do nich przede wszystkim podziemne rzeki i mroczne jaskinie, których do tej pory zostało odkrytych ok. 300, a jak wiele jest ich w rzeczywistości nie wie nikt. Dość wiedzieć, że sieć pieczar rozciąga się na nawet 126 kilometrów!

Park zasłynął w 2009 roku kiedy lokalny drwal odkrył w nim największą jaskinię na świecie -  Sơn Đoòng Cave. Niestety wycieczka do niej kosztuje srogie pieniądze (3 000 $ !), a miejsce trzeba zabukować sobie rok wcześniej… yyy…kusząca propozycja, ale nie skorzystaliśmy. Zwłaszcza, że cały park oferuje mnóstwo innych, też niedawno odkrytych i pięknych jaskiń - np. Pygmy Cave, do której wybraliśmy się na 2 dniowy trekking, o czym więcej za chwilę.

Nie trzeba jednak wchodzić głęboko w dżunglę aby park zachwycał. Szczęka opada od razu, już po drodze do miasteczka Phong Nha, które jest bazą noclegową i siedzibą agencji trekkingowych. Wjechaliśmy między stożkowate góry oczarowani krajobrazem i podekscytowani, że jak na dzień dobry mamy takie widoki, to co dopiero będzie później!

I rzeczywiście wystarczyła jedna przejażdżka motorem po parku, aby zrozumieć dlaczego uznawany jest za atrakcję nr 2 Wietnamu (po Hoi An), a dla wielbicieli dzikiej przyrody za atrakcję numer 1. Wokół drogi tylko dżungla, fantazyjne kształty gór majaczące na horyzoncie, mijane szmaragdowe strumienie, formacje skalne i wąwozy… Wszystko składało się na obrazy, które dosłownie zapierały nam dech w piersiach, a z oczu wyciskały łzy (brzmi może melodramatycznie, ale - tak, Ania się popłakała ze dwa razy od nadmiaru oglądanego piękna.) 

Jedne z najwspanialszych panoram widzieliśmy po drodze do wioski Arem , która leży ukryta w górach przy granicy z Laosem. Można tam łatwo dotrzeć jedyną drogą wiodącą z miasteczka Phong Nha przez park w góry. I chociaż sama wioska nie zachwyca, to trasę do niej będziemy jeszcze długo wspominać (a zdjęciami chyba wytapetujemy sobie dom). Kadry jak z Księgi Dżungli! Czasem prawdziwym celem podróży nie jest miejsce, a sama droga… 

 

Z wizytą u leśnych ludzi

W Arem można odpocząć po wyczerpującej przejażdżce pod górę w jednym z lokalnych barów, które bardziej przypominają czyjąś pseudo-werandę i to w budowie. Obsługująca nas pani była przemiła (chociaż nie mówi po angielsku), a po podaniu nam piwa bez krępacji zabrała się za robienia przy nas makaronu - przy pomocy puszki piwa jako wałka.

Arem może wizualnie nie jest ciekawym miejscem, ale trudno się dziwić, skoro wioska została sztucznie założona dopiero 1992 roku. Na polecenie rządu zostali tam przesiedleni dotychczasowi mieszkańcy lasu - mniejszość etniczna Arem (Chut), którzy przez wieki mieszkali w bambusowych chatkach i jaskiniach, żywiąc i odziewając się tym co dawała dżungla. Warto przejść się lub przejechać wśród domów i zobaczyć jak poradzili sobie z tą przymusową zmianą stylu życia… Zwłaszcza, że aż do 1960 roku nikt nawet nie wiedział o ich istnieniu. 

 

Paradise Cave - w podziemnym królestwie

Zwiedzając Phong Nha można wybierać z bogatego repertuaru jaskiń i szlaków trekkingowych. Do większości z nich można dotrzeć tylko z przewodnikiem, ale jest też kilka łatwo dostępnych atrakcji. Niestety ceny i opinie wyczytane w internecie zniechęciły nas do odwiedzenia Dark Cave i Phong Nha Cave, ale za to odwiedziliśmy Paradise Cave (Thiên Đường), która w pełni zasłużyła na swoją nazwę, bo jest po prostu bajkowa. Odkryta dopiero w 2005 roku, najdłuższa jaskinia w Wietnamie (ma aż 31 km!), przyciąga turystów jak magnez ze względu na swoje niezwykłe formacje skalne i imponujący rozmiar (80 metrów wysokości, 150 metrów szerokości). Zwiedzanie jej było dziecinnie proste, bo udostępniony jest tylko kilometr w głąb jaskini, a do tego przygotowana jest cała infrastruktura - schody, podesty, drewniany chodnik i światła.

Początkowo Radek był nieco sceptycznie nastawiony do jaskini, w której chodzi się po przygotowanym podeście, ale podczas wizyty wszystkie wątpliwości uleciały, gdy wchodząc do jaskini usłyszał w głowie muzykę z Władcy Pierścieni. Podmuch zimnego powietrza buchający z wnętrza ziemi, połączony z rozmywającymi się w mroku fantazyjnymi kształtami podziemnego świata, od razu nasunął skojarzenia z królestwem krasnoludów. Ale największą zaletę stanowiło… właśnie światło! Ile razy ma się okazję z takimi szczegółami napawać się pięknem formacji? Nie da się objąć wzrokiem całego majestatu cudów jakie kryje jaskinia jedynie w nikłym świetle latarek, więc tym bardziej doceniliśmy oświetlenie Paradise Cave. 

Skały, stalagmity i stalaktyty zostały podświetlone tak, aby wydobyć z nich całe ukryte przez miliony lat piękno. Spacerując drewnianym podestem, co chwila przystawaliśmy aby podziwiać misterne działa i aż trudno było uwierzyć, że są przypadkowym dziełem natury. W Paradise Cave wystarczy tylko puścić wodze fantazji aby w każdej napotkanej skale zobaczyć coś baśniowego. Pomimo pierwotnych rozterek zachwycony był zwłaszcza Radek, który od dawna jest wielbicielem podziemnych ekspedycji, czego próbkę mieliśmy już w Sagadzie na Filipinach. I chociaż wszystkie te udogodnienia dla zwiedzających (a przede wszystkim liczne grupy turystów - choć nam wizyta przebiegła raczej bezboleśnie - bez tłumów chińskich turystów) nieco odbierają autentyczność i klimat jaskini, to i tak polecamy ją każdemu, nawet ortodoksyjnemu, miłośnikowi podziemnych przygód;) 

Wizyta w Paradise Cave dała nam nie tylko przedsmak tego, co kryje się w stokach gór parku Phong Nha, ale też co to znaczy kontakt z prawdziwą dżunglą. Droga do jaskini to 2 kilometrowy spacer przez las, co prawda po cywilizowanym chodniku i schodach, ale otaczająca drogę zieleń aż przytłacza. Gęsta ściana zarośli momentami nie pozwala spojrzeć w bok na więcej niż metr, roślinność jest tak bujna, że prawie nie dociera do ziemi słońce ani powietrze. Wszechobecna wilgoć oblepia skórę, a upał wbrew pozorom dokucza bardziej przez zaduch. Co chwila słyszy się jakiś nieznany dotąd dźwięk i człowiek zastanawia się czy to był ptak, małpa czy Wielka Stopa. W nosie czuć jak las paruje i jak gniją liście…

Pomimo, że wcześniej zdarzało nam się już być w lesie tropikalnym, dopiero tutaj zobaczyliśmy jak wygląda "prawdziwa" dżungla. Sam jej widok budzi respekt i pierwotny lęk, podsycany zarówno przez popkulturę w hitach takich jak ,,Predator", a zarazem przez historię np. w relacjach z wojny w Wietnamie.Tak, dżungle Phong Nha czuje się wszystkimi zmysłami, o czym przekonaliśmy się jeszcze bardziej podczas naszej dwudniowej wyprawy do jednej z jej największych tajemnic - jaskini Pygmy.

 

Trekking do Pygmy Cave 

Przyjechaliśmy do Phong Nha specjalnie na ,,hardcorowy trekking" i  ,,niepowtarzalną ekspedycję", ale rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania! Pygmy Cave jest 4 największą jaskinią na świecie. Odkryto ją w 1997 roku, ale szlak dla zwiedzających został otwarty dopiero w 2018. Pygmy rozpala wyobraźnię nie tylko ze względu na swoją wielkość i niedostępność - w jej wnętrzu ukryta jest też mini dżungla i rzeka… A ponad to, było w niej mniej ludzi niż na Mount Evereście. Czy potrzeba więcej zachęt żeby się do niej wybrać?

Trekkingi do wielkich jaskiń wymagają przewodnika, a niekiedy i profesjonalnego sprzętu, więc aby je zwiedzić trzeba zwrócić się o pomoc do agencji. W Phong Nha działa kilka agencji turystycznych, z czego najbardziej znane są Oxalis i Jungle Boss. Mają też najciekawsze oferty, a jak w przypadku wycieczek do jaskiń Son Doong czy Pygmy, wyłączność na prowadzenie grup.

Jak już powiedzieliśmy wcześniej, nie braliśmy największej jaskini na świecie Son Doong pod uwagę ze względu na cenę i brak dostępnych miejsc. Uznaliśmy, że 4 największa jaskinia na świecie brzmi również imponująco, a poza tym jarała nas wizja spędzenia nocy nie dość, że w jaskini, to jeszcze w dżungli, więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę do Pygmy Cave z firmą Jungle Boss. Niestety ta przyjemność też sporo kosztuje… Za dwudniowy trekking zapłaciliśmy 6 650 000 dongów od osoby, czyli 2339 złotych za parę (w tym wliczony oczywiście przewodnik, haracz dla władz parku, wyżywienie, namioty, śpiwory, sprzęt wspinaczkowy, buty i…wódka ryżowa ;) )To dużo, ale nie żałujemy ani jednej złotówki! Uznaliśmy też, że właśnie na takie doświadczenia oszczędzaliśmy te wszystkie lata, a najwyżej przez parę następnych tygodni będziemy jeść gruz.

Start

Ekspedycja rozpoczęła się poranną odprawą w biurze Jungle Boss, gdzie poznaliśmy naszego przewodnika Biena, który wyglądał jak skrzyżowanie Jet'a Lee z Haroldem z filmu ,,Harold i Kumar" (jak ktoś nie widział, to polecamy - dobra beka) i pozostałych dwóch członków naszej grupy - Filipa z Niemiec i Marjolin z Holandii.  Bien omówił z nami plan wyprawy z podziałem na etapy i poinstruował jak należy zachowywać się w dżungli - czyli przede wszystkim uważać na pijawki. Okazały się one naszym największym wrogiem, dostaliśmy nawet specjalne buty (które okazały się beznadziejne, bo miały tak miękką podeszwę, że czuć było wszystkie ostre skały - ale swoich butów szkoda) i wysokie odblaskowe skarpety (50k dongów/para) żeby się przed nimi chronić.
I tak nasza piątka, zakryci od stóp do głów (cóż to był za styl - skarpety założone na nogawki, bluza wkasana w spodnie, zaciśnięty pas, kaptur i/lub czapka na głowie, robotnicze rękawiczki) wysprejowani środkiem na komary (który dodatkowo każdy z nas dostał do łapy aby zabijać nim pijawki), nieświadomi do końca w co się pakujemy, ruszyliśmy w las…

 

Pierwszy dzień - welcome to the jungle

Początkowo szło nam się lekko, bo chociaż ścieżka była mokra i śliska od błota i gnijących liści (poprzedniej nocy była ulewa), to jednak prowadziła w dół, więc uśmiech nie schodził nam z twarzy, a i żarty się nas trzymały… do czasu. Z niezdrową fascynacją zaczęliśmy wpatrywać pijawek na naszych spodniach i butach, które bardzo szybko wyczaiły, że lasem idzie 5 świeżutkich kąsków. Pełzały nam po wszystkim, co budziło najpierw obrzydzenie, które zmieniło się po jakimś czasie w konkurs, kto miał i zabił więcej pełzających krwiopijców. Budziło to nawet lekką irytację naszego przewodnika, bo zatrzymywaliśmy się wszyscy co chwilę aby podliczyć i uśmiercić pasażerów na gapę. Najpierw bardzo nas to bawiło, a pod koniec dnia stało się po prostu rutynowym zabiegiem - pijawki jako zwykły element codzienności.

Droga była tak śliska i pełna pijawek, że prawie nie mogliśmy się napawać widokiem otaczającej nas dżungli, bo cały czas musieliśmy się gapić pod nogi. A było co podziwiać, bo nigdy wcześniej nie byliśmy w tak dzikim i niedostępnym miejscu. Soczysta, gęsta zieleń, aż parująca od wilgoci, olbrzymie drzewa i paprocie, nieznane gatunki roślin i grzybów, potężne korzenie, butwiejące pnie drzew i porośnięte mchem skały… nasza trasa przypominała Park Jurajski, a my wobec tej potęgi byliśmy jak dzieci w mgle.

Wśród drzew czasami ledwo co było widać i do tej pory zastanawiamy się jak przewodnicy ogarniają drogę, bo dłuższymi fragmentami nie ma w dżungli żadnej widocznej ścieżki - idzie się po prostu leśnym poszyciem, przez zarośla, lub przez zwalone pnie i głazy oraz wyschnięte strumienie. W miejscach gdzie ścieżka była wyraźniejsza, oznaczało to, że idziemy po dawnym szlaku Ho Chi Minha - była to tajna sieć dróg i ścieżek, którymi północ dostarczała zaopatrzenia partyzantom Wietkongu na południu kraju. Więcej o szlaku opowiemy w osobnym tekście o Wojnie w Wietnamie.

Mokrzy od potu i wszechobecnej wilgoci, lekko już zziajani, dotarliśmy w końcu do ukrytej głęboko w buszu jaskini Hang Over, gdzie zaczął się pierwszy ekstremalny moment naszej wędrówki. Do przejścia mieliśmy 4km w ciemnościach, do dyspozycji mając tylko czołówki i wiedzę naszego przewodnika. Jaskinia na szczęście jest płaska i równa niemal jak stół, więc trasa przez nią była czystą przyjemnością, zwłaszcza, że oglądane w świetle latarek formacje skalne i oczka wodne przywodziły na myśl kolejne fantastyczne twory, a nawet dinozaury! Ale niech nie zmyli Was pozornie prosty układ tuneli tej jaskini. W rzeczywistości tworzy ona całkiem rozległą podziemną sieć, wystarczy powiedzieć, że przewodnicy z biura Jungle Boss odwiedzali Hang Over Cave sześciokrotnie zanim udało im się znaleźć drogę prowadzącą do Pygmy Cave. A w swoich poszukiwaniach nowego szlaku posiłkowali się zdjęciami satelitarnymi, dzięki czemu wiedzieli, że wyjście naprawdę istnieje. Niemniej jednak trud się opłacił, bo trasa jaką pokonaliśmy obfitowała w niesamowite widoki, wzbogacane komentarzem przewodnika, który znał odpowiedź na wszystkie pytanie jakie pojawiały się w naszych głowach.

Hang Over jest siostrą Pygmy Cave - kiedyś były jedną jaskinią, ale miliony lat temu zawalił się sufit dzieląc je na dwie jaskinie, między którymi są dziś zarośnięte skały - pozostałość ich wspólnego dachu. Aby się dostać do naszego obozu, musieliśmy pokonać te zwalone głazy, wspinając się na nie przy pomocy podstawionych gałęzi i siły własnych (wątłych) mięśni. 

Wysiłek się jednak opłacił, bo niebawem naszym oczom ukazało się pierwsze wejście do Pygmy. Nigdy nie widzieliśmy czegoś tak potężnego! Zdjęcia nie oddają jej ogromu, spójrzcie jak mały jest Bien na zdjęciu. Nie bez powodu jaskinia nazywa się ,,Pygmy" - ludzie wyglądają w niej jak Pigmeje :)  Jak coś tak wielkiego mogło być ukryte przez tyle lat?

U progu jaskini leżą resztki tysięcy drzew, które przez miliony lat naniosła tu rzeka, która zalewa wejście w porze deszczowej. Staliśmy na skałach dobrą chwilę napawając się tym widokiem zanim założyliśmy uprzęże i poszliśmy w ciemność - czekał nas drugi ekstremalny moment wycieczki. 

Pygmy jest imponująca, bo jest wysoka i szeroka, ale nie jest bardzo długa. Przejście na jej drugi koniec (miejsca naszego obozu) oznaczało pokonanie tylko około kilometra, ale za to przez prawie pionowe ściany nad urwiskiem… Podpięci pod linę asekuracyjną pełznęliśmy więc najpierw w przykucu, a potem na tyłkach powolutku, starając się nie patrzeć w niknący w ciemnościach dół… Dla Ani było to pierwsze w życiu trawersowanie, ale po hardcorowym zwiedzaniu jaskiń w Sagadzie, poradziła sobie całkiem nieźle.

Najtrudniejszym momentem (dla Ani, bo Radek rzecz jasna kozaczył) był jednak absailing - spuszczenie się na linie z wysokiej na kilka metrów skały.

- Dupa niżej! Stopy prosto postaw! Nie masz ugiąć kolan, tylko dupę niżej opuścić! - krzyczał z dołu Radek, kiedy Ania wisiała na skale kompletnie nie wiedząc co ma dalej zrobić.

- Jak to stopy prosto?! Przecież mam nisko dupę! - syczała coraz bardziej zdenerwowana Ania.

- You are doing well Anna! Stay calm, trust the rope, you can do it… - pocieszała ją Marjolin.

- Stopy postaw na skale całe! Stoisz bez sensu na palcach! - instruował dalej Radek

- Jak to całe?!

- Tak, żebyś miała całe nogi prostopadle do skały! Popuść tej liny trochę!

- Aaaaa! Teraz kumam!  Mam tak jakby stanąć na skale, ale w poziomie?

- Tak!

I dopiero wtedy tyłek poszedł w dół, stopy na skałę i Ania nieporadnie, przy dopingu całej ekipy, w końcu zeszła. Po prostu nie wiedziała, że naprawdę ma zawisnąć całym ciężarem ciała na linie, a nie tylko sią nią asekurować ;) To był ostatni trudny odcinek, bo już drogę do obozu pokonaliśmy na luzaku po płaskim, ale z podnieceniem, że za chwilę zobaczymy porośnięte dżunglą drugie wejście. I rzeczywiście jak tylko naszym oczom ukazał się obóz odebrało nam na chwilę mowę…

 

Jaka to melodia

W środku jaskini czekały na nas rozbite namioty, a na polowej kuchni szykowała się kolacja. My jednak szybko zapomnieliśmy o głodzie i chodziliśmy z rozdziawionymi ustami po obozowisku podziwiając wlewającą się do środka jaskini dżunglę. Nad głowami latały nam nietoperze, a z lasu dochodziło brzęczenie owadów i pohukiwanie ptaków lub małp - nie nam oceniać ;) Przez chwilę czuliśmy się jak pierwsi ludzie, którzy zamieszkiwali jaskinie w pierwotnej dziczy.

Z tej błogiej fantazji wyrwało nas wołanie na kąpiel…w podziemnym jeziorku. Cóż za ulga dla mięśni taka kąpiel! Gdyby nie fakt, że trzeba się do tego jeziorka znów opuścić na linie, a potem po niej wspiąć… Aniaszek więc odpadł, ale Radek wyruszył zażyć orzeźwiającej kąpieli. Wewnętrzny ok. 30 metrowy basen w jaskini to pozostałość po porze deszczowej. Do położonego kilka metrów w dół zbiornika trzeba rzeczywiście zejść po linie, a woda wbrew zapewnieniom przewodnika (który sprytnie pozostał na brzegu) jest lodowata. Pływanie w ciemności, gdzie jedynym źródłem światła jest czołówka na głowie, która wyłania z mroku poszarpane ściany jaskini i wystające z wody skały, było niesamowitym przeżyciem. Widok małych otworów ukazujących się gdzieniegdzie, połączony z brakiem gruntu i świadomością jak głęboki jest zbiornik budziły irracjonalny lęk. Niemal oczekuje się aż jakieś stworzenie wypełznie z ciemnych zakamarków, lub niespodziewanie pochwyci za nogę (tak, wiemy, za dużo horrorów). Za namową przewodnika na chwilę wyłączyliśmy latarki i pływaliśmy w całkowitej ciemności, ale pozostali uczestnicy nie mogli zdzierżyć lęków w swojej głowie, więc szybko znów rozbłysło światło. Po chwili pływania woda nie była już taka zimna, co skłoniło Radka do jeszcze jednej rundki na koniec, podczas gdy wszyscy inni już wygramolili się na powierzchnię. Nie obeszło się oczywiście bez psikusa… w postaci wyciągniętej liny i pogaszenia świateł, co miało wzbudzić jego panikę. Na szczęście Radek wiedział, że to tylko żart, bo wydostanie się z tego miejsca bez liny było raczej niemożliwe.

Gdy zaczęło się już na dobre ściemniać kolacja była gotowa. Prawdziwa uczta! Nasi kucharze na polowej kuchni, pośrodku tropikalnego lasu wyczarowali nam mnóstwo przepysznych dań, również w opcji vege dla Ani i Marjolin. Dotarcie do celu po 10 kilometrach walki z pijawkami trzeba było też solidnie uczcić więc w ruch poszła ,,happy water" czyli wódka ryżowa - ulubiony trunek Wietnamczyków.

Mot, Hai, Ba, Do! Na zdrowie! Prost!

Darliśmy się razem na całą jaskinię pijąc kolejki i zajadając przygotowane potrawy.

Jednak prawdziwe darcie japy miało dopiero nadejść… 

Kiedy już wszyscy porządnie pojedli i popili, poczuli się swobodnie, przyszedł czas na zabawę.
A co jest najlepszą zabawą w Azji… ? Nasz przewodnik ni stąd ni zowąd wyciągnął z plecaka… złoty mikrofon z wbudowanym głośnikiem. Powtórzymy: ZŁOTY MIKROFON. W DŻUNGLI.

- Bien, 20 kilometrów taszczysz ze sobą w dżunglę złoty mikrofon?

Bien spojrzał na nas jakbyśmy zadali mu jakieś niedorzeczne pytanie.

- Oczywiście. Bez niego nie byłoby karaoke!

Nie no jasne, złoty mikrofon i głośnik to niezbędny ekwipunek na dwudniowej wyprawie w dzicz. Przepraszamy za głupie pytanie! ;) Odpalaj ten sprzęt DJ'u! Wyobrażacie to sobie tę scenę? Pośrodku pierwotnej dżungli, w jaskini ukrytej przed ludzkim okiem przez miliony lat, śpiewaliśmy karaoke do złotego mikrofonu, wpatrując się w ekran smartfona ze specjalną apką do karaoke. Czyż to nie kwintesencja naszych czasów? 

Królem wieczoru okazał się Radek, który ku uciesze całej ekipy śpiewał po wietnamsku. Nasz przewodnik i reszta Wietnamczyków dosłownie kulili się na ziemi ze śmiechu, co jeszcze bardziej zachęcało Radka do popisów znajomości wietnamskich tonów. Po kilkunastominutowym popisie, Bien ze łzami od śmiechu zdołał wykrztusić tylko, że są pod wrażeniem, bo w 70% nie był to bełkot!
Radek triumfował.

Nie była to jedyna dziwaczna rzecz tego wieczoru, bo na koniec Marjolin włączyła jeszcze uzbeckie disco i zaczęła śpiewać po uzbecku, co już totalnie rozłożyło ekipę na łopatki, a Bienowi dało sygnał, że już chyba czas kończyć imprezę. Następnego dnia czekał nas wszak najtrudniejszy odcinek trasy, a my moglibyśmy jeszcze pajacować długo w noc… Jedno jest pewne, ten melanż był niepowtarzalny i będziemy go opowiadać naszym wnukom!

 

Dzień drugi - marsz śmierci

Mimo zmęczenia i wypicia kilku kubków ,,happy water" nie spaliśmy dobrze. Może trzymały nas emocje po pierwszym dniu i podniecenie, że nocujemy w tak baśniowym miejscu. Turlaliśmy się z boku na bok na zmianę przysypiając i budząc się. Ania obudziła się na dobre tuż przed świtem, dzięki czemu była świadkiem niezwykłego słuchowiska - budzącej się do życia dżungli. Wraz z każdym promieniem słońca narastało natężenie dzikich odgłosów lasu. Od niemal całkowitej ciszy w ciemności, przez cichutkie pobrzękiwanie i trele pierwszych owadów i ptaków, budzący grozę tajemniczy ryk w oddali, aż po kakofonię przeróżnych dźwięków, kiedy całą orkiestrę na nogi postawiło słońce. Niesamowite było doświadczać wschodu słońca uszami, a nie wzrokiem - dla Ani pozostanie to jednym z najmagiczniejszych momentów w życiu, chwila totalnego zespolenia się z naturą. 

Kiedy słońce wstało na dobre, zjedliśmy pożywne śniadanie i musieliśmy pożegnać naszą jaskinię. Nie do końca świadomi jaki hardcore przed nami, z uśmiechem na ustach ruszyliśmy na szlak. 

Drugi dzień nie miał już ekstremalnych atrakcji, ale podobno miał być jeszcze cięższy fizycznie.  Musieliśmy przejść na drugą stronę góry, czyli najpierw wspiąć się na jej szczyt, by potem zejść w dolinę i znów czekała nas wspinaczka na inną górę, by dostać się na szlak prowadzący przez wyschnięte koryto strumienia i nieczynny wodospad (na który też trzeba było się wspiąć.)
Czyli wyczerpujące góra-dół-góra-dół, z krótkim wytchnieniem w dolinie. Po pierwszym dniu myśleliśmy, że co to dla nas! Rzeczywistość jednak okazała się brutalna i nawet wizja zimnego piwa na koniec wędrówki nas nie pocieszała.  

Już samo wyjście z jaskini było wyczerpujące, a dalej było jeszcze gorzej. Mozolna wędrówka, 2 godziny po stromym zboczu, po skałach, korzeniach i piachu. Dwie godziny, które zdawały się wiecznością, kiedy nogi, plecy, a nawet ręce odmówiły posłuszeństwa. Ania umierała, kręciło jej się w głowie i miała mdłości z wysiłku, ale ze łzami w oczach szła dzielnie, zastanawiając się czy w dżungli może wylądować helikopter ratunkowy (I ten głos Arnolda w głowie: ,,Get to the chooooppeeer!!!")

Reszta ekipy robiła dobrą minę do złej gry, chociaż wszyscy byliśmy czerwoni i spoceni jak świnie, a w ciszy jaka zapadła (gdzie te szampańskie nastroje z poprzedniego dnia?) słychać było tylko sapanie. Co chwilę tylko pytaliśmy przewodnika ile jeszcze do szczytu, kalkulując nasze szanse na przeżycie. I za każdym razem Bien odpowiadał, że ,,jeszcze trochę" i tak z 10 razy zanim naprawdę minęliśmy wierzchołek i zaczęliśmy schodzić w dół. Co za ulga, Ania aż słyszała w głowie chóry anielskie! Na szczęście, jak to zwykle bywa, im większy wysiłek - tym piękniejsze widoki i tylko to jakoś nas utrzymało przy życiu.  

Po odpoczynku w dolinie, gdzie z godzinę szliśmy po płaskim (alleluja!), czekał nas jeszcze jeden trudny odcinek - wspinaczka w górę strumienia z finałem w postaci wejścia po skałach na wodospad. Początki były w miarę łatwe, ale im robiło się stromiej, tym skały większe i bardziej śliskie.

Wody nie ma o tej porze roku, ale pozostałości po rzece nadal kryją się w małych oczkach i przesiąkniętym mchu porastającym głazy. Był to zdecydowanie najpiękniejszy odcinek trasy, choć najbardziej trzeba było uważać pod nogi. Nawet wejście na omszały wodospad okazało się nie takie trudne, kiedy wszystko dookoła wygląda jak z powieści fantasy. 

Nie mogliśmy uwierzyć, że dżungla może być jeszcze piękniejsza, niż to co widzieliśmy do tej pory! Wspaniała nagroda, zwłaszcza po marszu śmierci jaki przetrwaliśmy. Co prawda, po wodospadzie znów szlak szedł pod górę aby dojść do drogi, ale świadomość, że to już prawie koniec dodawała nam sił, a nawet nabraliśmy większego tempa. Tylko jak na złość spomiędzy chmur i drzew wyszło palące słońce, aby nam sam koniec nam (dosłownie) dopiec. Jeszcze tylko parę kilometrów i czeka na nas bus, a w nim zimne piwo! Ostatnie spięcie mięśni i będziemy wylegiwać się w łóżku dwa dni! Jeszcze zabijemy parę pijawek i już nigdy więcej ich nie zobaczymy! 

Snuliśmy takie marzenia na ostatniej prostej, aż w końcu naszym oczom ukazała się asfaltówka i autobus. Byliśmy uratowani i mega, mega, mega dumni i szczęśliwi (tym razem w głowie towarzyszył nam Freddy : ,,Weeee aaaree the chaaaaampiooons…")

Zanim jednak padliśmy trupem na siedzeniach, Bien zarządził ostatni check up, czy nie mamy pijawek. Uznaliśmy to za nadgorliwość, bo przecież sprawdzaliśmy się co chwila na szlaku, urządzając mały pijawkowy holocaust. Ale z ulgą zdjęliśmy wszyscy buty i skarpetki, aby dać wytchnienie zmęczonym stopom… a tam czerwone plamy krwi na skarpetkach i ślady po podłych krwiopijcach na łydkach i stopach. Nie wiemy jak to się stało, ale Radek miał dwie małe pijawki, a Ania trzy, ale na szczęście nie zdążyły się jakoś bardzo objeść. Przynajmniej te…  Ania, ledwo oddychając ze zmęczenia i szczęścia w autobusie, nie wiedziała jeszcze, że wiezie pasażerkę na gapę… Dopiero będąc z powrotem w biurze Jungle Boss, wśród powszechnego zadowolenia i toastów, coś nagle spadło na ziemię. Coś obrzydliwie tłustego od krwi…

Nasz przewodnik powiedział, że to największa pijawka jaką widział w życiu. Musiała pić ładnych parę godzin, aż opiła się tak, że sama odpadła od rany… przez nogawkę w spodniach Ani. Skubana musiała wleźć przez szparkę w suwakach od nogawek, bo urządziła sobie ucztę wysoko na udzie. Wszyscy obecni w siedzibie firmy zbiegli się aby zobaczyć to widowisko: ogromną pijawkę dokonującą żywota pod stołem, Anię z zakrwawionymi nogami ( ,,Dziewczyno, wyglądasz jak ofiara strzelaniny") i ranę, z której krew się lała mimo starań ekipy Jungle Boss, która od razu przygotowała opatrunki.

Dopiero jak podeszli starsi panowie (w naszej wyobraźni weterani Wietkongu, a kto wie?) zaradzili starym, wietnamskim sposobem - skiepowali na dłoń jednego z nich popiół z papierosów i taką przygotowaną z poświęceniem kupkę, przyłożyli do rany i szybko zakleili. Ania poczuła się jak prawdziwy partyzant, opatrzony przez towarzyszy broni! Popiół na trochę zabsorbował krew, dzięki czemu mogliśmy dojechać do hostelu bez brudzenia wszystkiego dookoła. Rana i tak krwawiła jeszcze 6h, a ślad jest widoczny do dzisiaj. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie mieli jakiegoś przypału... Czy to nie idealne zakończenie przygody z wietnamską dżunglą?

 

Podsumowanie

Zwiedzanie parku i te dwa dni trekkingu zapamiętamy do końca życia. W pełni poznaliśmy znaczenie słowa ,,tropiki", w pełni poznaliśmy znaczenie słowa ,,wysiłek". Phong Nha ma jeszcze tyle do odkrycia, że z przyjemnością kiedyś tu jeszcze wrócimy - może na wyprawę do największej jaskini na świecie? A może po prostu pochodzić znów po lesie i skałach, napawając się pięknem przyrody, bo cały czas czujemy niedosyt! Póki co, obcowanie z dżunglą nauczyło nas nie tylko pokory przed naturą, ale i wiary we własne możliwości… i za tę bezcenną lekcję dziękujemy Phong Nha!

 

Na koniec garść wskazówek :

Z jaką firmą iść na trekking?

Najlepiej z Oxalis albo Jungle Boss

W co się ubrać do dżungli?

Buty za kostkę, długie skarpetki, przylegające spodnie np. legginsy (nam spodnie trekkingowe z odpinanymi nogawkami się nie sprawdziły, bo przez suwaki wlazły nam pijawki), oddychające koszulki, bluzy z długim rękawem, coś na głowę. Rękawiczki robocze dostaje się od agencji.

Co zabrać na trekking?

Wygodne i ciepłe ubranie na noc (np. lekki dres), okulary przeciwsłoneczne, strój kąpielowy, ręczniki z mikrofibry, pastę i szczoteczkę do zębów (niczego więcej się nie umyje), mokre chusteczki (szybki prysznic), żel antybakteryjny, powerbank, linkę (nam się przydała do rozwieszenia mokrych od potu i wilgoci rzeczy). Środek na komary dostaliśmy od agencji, ale tylko z 15% DEET'em, więc radzimy zabrać coś mocniejszego np. Muggę.

Co się je podczas wyprawy?

O wszystkie posiłki i zapas wody dba ekipa agencji - tragarze i kucharze przygotowują posiłki na szlaku i w jaskini. W ramach trekkingu mieliśmy 4 główne posiłki (lunch, kolacja, śniadanie, lunch), wodę i wysokoenergetyczne przekąski podczas postojów na szlaku. Podczas rejestracji na wyprawę zaznaczyliśmy dla Ani opcje vege, więc nie było z tym problemu.

Higiena w dżungli

Szlak biegnie przez dziki las, więc nie ma tam toalet ;) Potrzeby załatwia się w zaroślach, które wskazuje przewodnik jako bezpieczne. W samej jaskini jest zbudowana jest latryna, ale nie zapewnia ona 100% dyskretności. Miejsca do umycia się nie ma, więc nie ma po co brać mydła ;) 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku