2019-04-19

W świetle lampionów Hoi An

 

 

Tyle słońca w całym mieście

Miasteczko słynie ze swojego Starego Miasta, które składa się w całości z zabytkowych chińskich domów i postkolonialnych kamieniczek ozdobionych kolorowymi lampionami. Kameralna architektura, wąskie uliczki, drewniane fronty i okiennice… i ten żółty kolor ścian - wprawiający w nastrój, który można porównać tylko do biegania po polu słoneczników w zwolnionym tempie.

Na każdym kroku można natknąć się tu na urokliwe zakątki, a oko cały czas cieszą lampiony, więc człowieka opanowuje syndrom japońskiego turysty czyli chęć robienia co chwila zdjęć wszystkiemu. A jeszcze jak dodać do tego spacerujących po ulicach wietnamskich turystów ubranych w specjalnie wypożyczone, tradycyjne stroje (Ao Dai), to mamy pocztówkę, za pocztówką - na zawołanie. 

Hoi An przez wieki było ośrodkiem handlowo-portowym, w którym osiedlali się kupcy z różnych zakątków świata: Chińczycy, Japończycy, Hindusi, Portugalczycy, Holendrzy, Francuzi… Stąd obecność w przestrzeni miejskiej różnych wpływów, które składają się na tak urokliwą mieszankę - chińskie sale zgromadzeń, wietnamskie domy przodków, japoński most z buddyjską świątynią, liczne świątynie i wille zamożnych kupców. To co łączy większość budynków (poza sznurami lampionów) to ciepło-żółty kolor ścian, który według wietnamskiej tradycji przynosi szczęście (a tak naprawdę żółty jako jasny kolor odbija promienie słoneczne, więc domy się aż tak nie nagrzewają - pragmatyzm przede wszystkim!)  

W tym miejscu warto wspomnieć o naszym rodaku, dzięki któremu możemy do dzisiaj podziwiać te XV-XIX wieczne zabytki. Po dojściu komunistów do władzy, powstał ,,genialny" pomysł zrównania z ziemią starej zabudowy i wybudowania w jej miejscu socjalistycznych klocków (skąd my to znamy…) . Na szczęście w Hoi An pracował nasz pan archeolog - Kazimierz Kwiatkowski, który uświadomił komuchom, że ich pomysł, delikatnie mówiąc, do najlepszych nie należy, a na starych domach można jeszcze nieźle zarobić. Dzięki jego staraniom przeprowadzono więc rewitalizację Starego Miasta i uczyniono z niego atrakcję turystyczną, zamiast je niszczyć. Wdzięczni mieszkańcy postawili Kazikowi pomnik i park w centrum, który można odwiedzić podczas zwiedzania. Aż przykre, że o takim bohaterze nigdy nie słyszeliśmy w Polsce. 

 

Hoi An za dnia - zwiedzanie

Skoro już o zwiedzaniu mowa, to wstęp na Stare Miasto jest płatny… 120k/os. Na granicy Starego Miasta stoją budki z biletami i chociaż nikt na uliczkach biletów nie sprawdza, to już przy wejściach do zabytków tak (choć miejska legenda głosi, że swojego czasu zdarzali się wietnamscy cwaniacy, którzy bardzo nachalnie zaczepiali turystów na ulicach żądając pokazania biletu i straszyli karami, ale ten proceder skończył się w momencie gdy pijani turyści wrzucili jednego z nich do kanału.) Bilet uprawnia do odwiedzania 5 z 22 atrakcji. Wielu ludzi go nie kupuje i ogląda tylko budynki z zewnątrz, my jednak jak na przykładnych obywateli przystało, kupiliśmy wejściówki aby spokojnie cieszyć się tym co miasto ma do zaoferowania, a w dodatku dołożyliśmy cegiełkę do renowacji zabytków. 

Spacer po ulicach oczywiście sam w sobie już jest atrakcją, zwłaszcza wczesnym popołudniem (13:00-15:00) kiedy jest prawie pusto, bo im bliżej zmierzchu i momentu zapalenia się lampionów, tym tłoczniej (zwłaszcza jak zjadą się autokary z chińskimi turystami.) Jednak bez zwiedzenia chociaż jednego starego domu czy Sali Zgromadzeń, nie da się w pełni poczuć orientalnej atmosfery tego miejsca. Warto też odbić na chwilę z głównych traktów zaglądając do wnętrza budynków, choćby po to, aby odetchnąć od innych turystów i przenieść się na chwilę w dawny świat - często byliśmy jedynymi gośćmi w świątyniach i domach, które wybraliśmy! Przechadzając się spokojnie pod kolumnami, wzdłuż ołtarzyków czy po ogrodach, przyjemnie jest wyobrażać sobie jak wyglądało życie codziennie mieszkańców przed wiekami, zwłaszcza, że wnętrza są bardzo dobrze zachowane i pełne artefaktów.  

W ramach naszego biletu odwiedziliśmy dwie sale zgromadzeń, dwie świątynie przodków i tradycyjny dom. Na najpopularniejszą atrakcję miasta - most japoński, wbiliśmy się fartem bez biletu (he he he jednak aż tacy porządni nie jesteśmy ;P )
Stare Miasto nie jest wielkie, więc spokojnie można zwiedzić je w ciągu jednego, intensywnego dnia. 

To czego nam jednak zabrakło to rzetelnych informacji o odwiedzanych miejscach. Razem z biletem otrzymuje się mapkę z praktycznymi informacjami, ale poza tym nie ma na niej nic ciekawego. W zabytkach też nie ma przewodników ani tablic informacyjnych. Można oczywiście pójść na wycieczkę z własnym przewodnikiem (my nie chcieliśmy dodatkowo płacić w i tak już wystarczająco drogim mieście) więc zebraliśmy sami parę ciekawostek o 7 miejscach, które odwiedziliśmy w Hoi An.

 

Przystanek 1: Cam Pho Communal House

Domy komunalne w Wietnamie były nie tylko miejscem kultu, ale także centrum życia kulturalnego i politycznego danej społeczności. W domach komunalnych odbywały się np. spotkania urzędników wioski, świętowano wspólnie uroczystości, zapraszano gości z innych wiosek itp. Obecnie Hoi An są 23 domy komunalne, a Cam Pho Communal House jest pozostałością, po jednej z najstarszych wiosek w Hoi An. Większość kupców z Hoi An była dawniej mieszkańcami wioski Cam Pho i to oni założyli pierwsze centrum handlu płodami rolnymi w porcie. Byliśmy mile zaskoczeni, że poza nami było tylko kilka osób, więc w spokoju mogliśmy sobie wszystko oglądać i robić swobodnie zdjęcia.

 

Przystanek 2: Sala Zgromadzeń Phuc Kien

Phuoc Kien Assembly Hall, czyli Sala Zgromadzeń ludu Phuoc Kien jest świątynią i dawnym miejscem spotkań mniejszości chińskiej w Hoi An. Jest największą Salą Zgromadzeń w Hoi An i dlatego też najbardziej obleganą… Obiekt jest jednak na tyle duży, że momentami byliśmy sami w bocznych kapliczkach czy korytarzach. 

Pierwotnie dom był buddyjską pagodą krytą strzechą, zbudowaną w XVII wieku przez Wietnamczyków.  Świątynia jednak podupadła i właściciele musieli ją sprzedać bogatym handlarzom Phuc Kien z Chin, którzy przybyli do Hoi An w XVIII wieku i przebudowali pagodę na chińską świątynię poświąconą Thien Hau (czyli Mazu) - boginii morza i obrończyni marynarzy. Wnętrze świątyni poświęcone jest też historii przodków społeczności Phouc Kien oraz pomniejszym morskim bóstwom. 

 

Przystanek 3: Sala Zgromadzeń Hainan

Dom został zbudowany w połowie XIX wieku przez zamorskich Chińczyków z Hainan aby uczcić 108 chińskich kupców, którzy zostali niesprawiedliwie zabici, ponieważ zostali pomyleni z piratami. Jako zadośćuczynienie ówczesny cesarz Wietnamu zasponsorował budowę świątyni z salą zgromadzeń, a nieszczęsnych Chińczyków rehabilitował do rangi ,,bóstw". Niezły awans od pirata do boga (co na to Jack Sparrow?) ! Tu nam się bardzo podobało, bo poza nami nie było nikogo. Cała świątynia dla nas, łącznie z wielkim ogrodem, który znajduje się na tyłach Sali Zgromadzeń. Będziemy miło wspominać napawanie się ciszą i kolorami tej świątyni! 

 

Przystanek 4: Phung Hung House

Niestety zwiedzenia domów nie ma już tak kameralnego charakteru - są mniejsze niż świątynie, więc nie ma szans być sam na sam z dziełami sztuki. Dom został zbudowany w XVIII wieku, w okresie proseperity Hoi Ani, dzięki czemu jest typowym przykładem dawnego wietnamskiego domu handlowego. Zachowało się w nim też wiele dokumentów dotyczących architektury, kultury, sztuki i stylu życia w Hoi An, dlatego należy do najcenniejszych zabytków kulturowych miasta. Phung Hung House jest cały z drewna, ma wiele oryginalnych mebli i dekoracji, słynie też z unikalnego połączenia dwóch różnych stylów architektonicznych: chińskiego na piętrze i japońskiego na parterze.  

W dawnych czasach dom był sklepem z cynamonem, pieprzem, solą, jedwabiem, porcelaną i wyrobami szklanymi. Teraz ta część domu jest wykorzystywana jako warsztat do haftowania pod turystów. Nie ma się co dziwić - znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie największej atrakcji miasta…

 

Przystanek 5: Japoński Most

Japoński kryty most to symbol miasta i piękny przykład japońskiej XVII-wiecznej architektury, stał się też atrakcją numer 1 we wszystkich przewodnikach, dlatego prawie zawsze kłębią się przed nim i na nim tłumy (nie bez znaczenia jest również fakt, że łączy dwie strony jednej z najpopularniejszych ulic starego miasta). Tam też sprawdzają bilety, ale nam udało się wykorzystać zamieszanie przy wejściu i umknęliśmy kontroli w grupce innych turystów. 

Oficjalnie jest to jedynym na świecie kryty most, w którym kryje się też świątynia. Czczony jest w niej bóg pogody Tran Vo Bac De - bóstwo bardzo ważne dla japońskich żeglarzy, bo to od pogody zależało często ich życie. 

Z mostem związanych jest też wiele domysłów i legend. Po pierwsze nie wiadomo kto go zbudował. Pod drugie na jednym końcu mostu znajduje się rzeźba psa, a na drugim końcu rzeźba małpy i nikt do końca nie wie dlaczego. Jedni twierdzą, że te dwa zwierzęta są symbolem świętości w japońskiej kulturze. Innym powodem może być to, że zgodnie z azjatyckimi znakami zodiaku, w roku małpy i roku psa narodziło się wielu cesarzy japońskich. A może powód jest bardziej przyziemny i po prostu budowa mostu została zapoczątkowana w roku psa, a zakończyła się w roku małpy? Nie nam rozstrzygać…

Najbardziej odjechaną teorią jest to, że most został zbudowany w celu opanowania obejmującego cały świat smoczego potwora Mamazu, którego głowa znajdowała się w Indiach, a ogon w Japonii. Uważano, że ruch ogona potwora powoduje trzęsienia ziemi. Według tej legendy Wietnam znajduje się w na grzbiecie Mamazu, więc most miał za zadanie przygnieść bestię do ziemi, zapobiegając w ten sposób trzęsieniom ziemi w Kraju Kwitnącej Wiśni.

 

Przystanek 6: Tran Family Chapel

W Wietnamie podstawową religią jest kult przodków. Każda rodzina ma w domu ołtarzyk im poświęcony, a w miejscowości skąd pochodzi tzw. kaplicę rodzinną, gdzie w razie potrzeby (pogrzeb, wesele, ważne decyzje dotyczące kupna/sprzedaży ziemi itp.) zbierają się wszyscy członkowie rodziny/klanu. Kaplica rodziny Tran jest właśnie takim miejscem, w którym wszyscy członkowie klanu Tran mogą czcić swoich przodków.

Kaplica jest przykładem tradycyjnego domu wietnamskiej arystokracji z XIX wieku. Podobnie jak inne rodzinne kaplice w Hoi An, dom Tran znajduje się w środku ogrodu, ukrytego za murami z ozdobną bramą. Niestety, dzisiaj bardziej jest sklepem z pamiątkami niż obiektem kultu… I chociaż jest to jedyny dom po którym byliśmy oprowadzeni (co po 3 zdaniach na temat historii zmienia się w eksponowanie mniej lub bardziej kiczowatych pamiątek do kupienia), komercyjny charakter tego miejsca zabija cały klimat, więc tylko tam poczuliśmy lekkie rozczarowanie. 

 

Przystanek 7: Muzeum strojów etnicznych (Precious Heritage Art Gallery Museum)

Na deser to co zrobiło na nas niesamowite wrażenie - zbiór oryginalnych strojów ludowych wszystkich mniejszości etnicznych Wietnamu! Wystawa też mieści się w zabytkowym domu, a wejście jest darmowe (choć w teorii powinno kosztować jedno wejście do atrakcji - skrzętnie oddzierany kupon przy wejściach do znanych zabytków), więc wizyta tam to takie dwa w jednym :) 

Zbiór jest projektem francuskiego fotografa i pasjonata kultury wietnamskiej Réhahn'a, który poświęcił swoje życie dokumentacji zanikających kultur. Stroje i akcesoria ludowe są rzetelnie opisane, a przy tym opatrzone portretem ich pierwotnej właścicielki. Każdy strój ma też spisaną swoją indywidualną historię jak trafił w ręce kolekcjonera. Wystawa jest więc tak naprawdę bardzo osobistym zapisem jego podróży przez Wietnam, historią więzi jakie zawiązał z mieszkańcami poszczególnych prowincji.

Wizyta w muzeum niesie duży ładunek emocjonalny z uwagi na niektóre historie, które nas wzruszyły i zasmuciły jednocześnie. Wiele ze strojów jakie można oglądać w salach w Hoi An było ostatnimi w wiosce, a czasem nawet ostatnimi jakie posiadała dana mniejszość etniczna w ogóle. W kulturze zachodu pielęgnuje się pamięć minionych lat, również poprzez przedmioty przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wyobrażacie sobie rozterki emocjonalne towarzyszące temu czy oddać suknię ślubną czy pierścionek po prababci w ręce nowo poznanego człowieka, jeżeli przyczyni się to do podtrzymania pamięci własnego ludu? Jak niezwykle silne poczucie przynależności i potrzebę ocalenia, nawet jeżeli nie samej mniejszości, to chociaż pamięci o niej, musiały mieć bohaterki wystawy? 

Mieliśmy smutną refleksję, że postępująca globalizacja i ujednolicenie (niestety zazwyczaj w dół) wzorców i zachowań prowadzi do wyprania lokalnej kultury, a piękne rzemiosła i dzieła sztuki zanikają wraz z ostatnimi mistrzami. Młodzi nie chcą się ich uczyć uważając je za zbyt pracochłonne i niedzisiejsze. Na ironię zakrawa fakt, że rejony w których dawne umiejętności nadal są powszechnie spotykane, to te, w których tradycyjna kultura została zamieniona w turystyczny biznes. Dlatego następnym razem, kiedy będziemy odwiedzali lokalny "skansen" ze starannie wyreżyserowanym spektaklem pod turystów, spojrzymy na niego przychylniejszym okiem. Owszem, to wszystko fasada pod "typowego" turystę, ale być może tylko dzięki niej możemy podziwiać piękno tradycyjnej sztuki, która inaczej dawno by zanikła. A tak nie tylko my, ale i następne pokolenia lokalnych ludów będą mogły obcować z elementami własnej kultury w sposób inny, niż tylko na archiwalnych zdjęciach.   

Wielki szacunek dla ludzi, którzy przekazali część swojej tożsamości na ręce Rehahn'a aby ocalić je od zapomnienia. To nie tylko ubrania - to materialne dziedzictwo, którego przez zalew tańszych, zachodnich materiałów już nikt nie potrafi wytwarzać, umierająca na naszych oczach kultura. Polecamy muzeum wszystkim wrażliwcom, nie tylko etnograficznym świrom jak Ania.

 

Hoi An nocą - magiczny spektakl

Jednak to co przyciąga ludzi z całego świata widać tylko nocą. To nie świadectwa kultury, to nie historia, to nie antyczne dzieła sztuki… to lampiony.  Hoi An po zmroku rozbłyska miriadami kolorowych świateł, czyniąc ze zwykłego spaceru magiczny rytuał. 

Wieczorem na ulicach tętni życie, knajpki wypełniają się ciasno gośćmi, a po kanałach pływają łódki z lampami w kształcie kwiatów lotosu (wyglądałyby może bardziej romantycznie, gdyby nie odblaskowe kamizelki ochronne wycieczkowiczów…) Wtedy też kręci się właśnie najwięcej zorganizowanych wycieczek - zwłaszcza chińskich i japońskich, więc momentami naprawdę trzeba przeciskać się przez tłum. Ale wystarczy odbić w boczne uliczki lub przejść na drugą stronę kanałku aby znów poczuć się jak we śnie. 

Nocne spacery po mieście zapamiętamy jako jedne z bardziej romantycznych jakie odbyliśmy w życiu, zwłaszcza gdy wracaliśmy ze Starego Miasta jako jedni z ostatnich, niemal pustymi ulicami. Polecamy zwłaszcza przejść się po ciemku mostem japońskim, gdy nie ma tam już nikogo, a krokom towarzyszy tylko skrzypienie drewna… i na chwilę uwierzyliśmy, że cofnęliśmy się w czasie.  

 

Wycieczka do My Son

Ostatniego dnia naszego pobytu w Mieście Świateł wybraliśmy się skuterem (koszt wypożyczenia standardowo 150k/doba) na jednodniową wycieczkę do pobliskiego My Son, gdzie znajdują się ruiny dawnego sanktuarium religijnego Czamów. Czamowie w II wieku n.e założyli Królestwo Czampy, które istniało w centrum i na południu dzisiejszego Wietnamu na długo zanim tereny te opanowali Wietnamczycy. Czamowie wyznawali hinduizm, a ziemię na której zbudowano My Son, uznawali za najświętszą krainę w swoim królestwie. Pierwsze świątynie poświęcone bogu Śiwie zbudowano już w IV wieku i przez prawie 1000 lat służyły one królom Czampy do świętowania najważniejszych uroczystości.

Niestety, hinduistyczny kompleks świątynny został zdobyty w XV wieku przez Wietnamczyków i od tamtej pory niszczał, wchłaniany wiekami przez dżunglę…  Samo królestwo istniało jeszcze do XVII wieku dopóki też nie zostało w całości podbite i przyłączone do Wietnamu. Dzisiaj Czamowie są jedną z mniejszości etnicznych mieszkających w państwie Vietów, a z hinduizmu wielu z nich przeszło na islam (tak jakby wraz z utratą kraju, utracili również swoją kulturę…trochę nam szkoda Czamów :( )

Jechaliśmy do My Son podekscytowani, że będziemy obcować ze starożytnymi ruinami, starszymi nawet od Pagan w Mjanmie, które zrobiło na nas kolosalne wrażenie. Niestety, słyszeliśmy, że świątynki w My Son są w opłakanym stanie i jest ich bardzo mało, więc wizyta może być rozczarowująca.

I rzeczywiście, kompleks jest malutki i w strasznym stanie… Jak się wcześniej widziało Pagan albo Angor Wat, to już w ogóle nie ma porównania. Większość świątyń nie przetrwało próby czasu, po tym jak sanktuarium zostało opuszczone - zostały fundamenty zarośnięte trawą. Ale tym co tak naprawdę zniszczyło My Son, była wojna wietnamska, z lotnictwem amerykańskim na czele. Ponieważ w największej świątyni Vietkong urządził sobie bazę i stację nadawczą, Amerykanie zrównali ten teren z ziemią w 1969 r. Kilka, cudem ocalałych budynków i sterty kamieni, to jedyne co dzisiaj można obejrzeć w My Son…

I to znów dzięki naszemu Kazimierzowi Kwiatkowskiemu, który latami prowadził badania archeologiczne w sanktuarium i konserwację tego co dało się jeszcze uratować.  Doprowadził też do powstania muzeum w My Son. Muzeum warto odwiedzić zanim pójdzie się w ruiny, bo jest tam wiele szczegółowych informacji zarówno o samych świątyniach, jak i kulturze i symbolice Czamów. Wstęp do muzeum jest w ramach biletu. 

Zwiedzając My Son nie dziwiliśmy się, że właśnie tę dolinę Czamowie uznali na świętą. Ukształtowanie terenu, strumienie i porośnięte dżunglą stoki wzgórz tworzą naprawdę malowniczą scenerię, której sanktuarium stało sobie w ukryciu przez setki lat u podnóża świętej góry. Musimy przyznać, że chociaż same ruiny nie zrobiły na nas aż takiego wrażenia, to ich otoczenie owszem. Trochę boli nas ta konkluzja, bo wiemy, że sanktuarium było kiedyś centrum życia kulturalnego i religijnego potężnego królestwa, więc na pewno musiało być piękne. Niestety nikt już tego nie zobaczy… 

Podsumowując, My Son nie jest może szczytem podróżniczych marzeń, ale warto je zobaczyć choćby ze względu na tragiczną historię tego miejsca - potraktować jako przestrogę, że wojna często zbiera żniwo tam gdzie byśmy się tego nie spodziewali, ograbiając nas wszystkich z kulturowego dziedzictwa. To czego nie zdołała zniszczyć natura przez kilkaset lat, zmiótł z powierzchni ziemi człowiek w jeden dzień.

 

Instagram łączy ludzi cz.2 - pożegnanie

A na koniec to, co na pewno zapamiętamy z Hoi An, czyli spotkanie z ekipą Tu i Tam Vlog kolejnymi ludźmi, których poznaliśmy przez Instagrama. Jest coś niesamowitego w poznawaniu innych podróżników - od razu czuje się więź, a wymiana dotychczasowych doświadczeń sama nakręca rozmowę. Dodajmy do tego wspólne poczucie humoru, wspólne miejsce pochodzenia, naturalny luz i mamy kompanów idealnych! Marta i Radek (Radki to fajne chłopaki są) odezwali się do nas będąc przejazdem w Hoi An, więc nie mogliśmy odmówić drinka z rodakami na obczyźnie. Niestety… jak to z rodakami bywa (a już zwłaszcza tymi fantastycznymi) drink zamienił się w kilka kubełków, a po zamknięciu wszystkich knajp, w melanż na murku nad kanałkiem. Nie był to najmądrzejszy wybór lokalizacji, ale czego się po nas spodziewać po paru głębszych…

Brak pomyślunku (i panika Ani gdzie jest jej telefon) zakończył się kąpielą nowego smartfona w odmętach ciemnej wody… Szampański nastrój prysł, miny zrobiły się marsowe, a po ,,plusk" nastała niezręczna cisza...

Wtem do akcji wkroczył Kapitan Radek,  który bohatersko wskoczył po ciemku do obleśnej wody i znalazł w mule telefon. Tłumy szaleją, padamy sobie w objęcia, małe dzieci sypią kwiaty, a melanż może toczyć się dalej! Czyn tym bardziej bohaterski, że przepłacony rozciętą o jakieś podwodne żelastwo stopą i kuleniem przez następny miesiąc… i jak tu go nie kochać?  (btw telefon przeżył <3) 

Mimo wszystko było to najlepsze pożegnanie z Hoi An jakie mogliśmy sobie wymarzyć! Nie tylko mamy kolejną głupiecką przygodę na koncie, ale przede wszystkim poznaliśmy super ludzi, a że też są z Warszawy, to jeszcze nie jeden kubełek przed nami… Już nie możemy się doczekać!

 

Ach ta magia w powietrzu… to wszystko jej wina… 

 

 
 
 
 
Gdzie obecnie jesteśmy?
Szukaj po tagu
Obserwuj nas na Instagramie
Polub nas na Facebooku